Wina i kara



W północnych Niemczech rozpoczął się właśnie proces sekretarki pracującej, jeśli można tak to określić, w obozie koncentracyjnym Stutthof. Niemieckie państwo postawiło przed sądem staruszkę, ale równocześnie broni się nogami i rękami przed przyznaniem, że ogromna część przemysłowej potęgi dzisiejszych Niemiec ma korzenie we krwi obozowych więźniów. 

96-letnia Irmgard Furchner z miejsca stała się bohaterką niemieckich neonazistów, bo kiedy dowiedziała się o tym, że prokurator postawił jej zarzuty i zamierza udowodnić je przed sądem – dała nogę. Naprawdę, uciekła z domu opieki. Dzielna niemiecka policja złapała hożą nazi-babcię po kilku godzinach, a sąd wydał nakaz aresztowania. 

Sprawa mogłaby być zabawna, gdyby nie to, że Furchner jest oskarżona o współudział w zamordowaniu jedenastu tysięcy więźniów niemieckiego obozu koncentracyjnego Stutthof. To nie jest pierwsza okazja sekretarki komendanta obozu Paula Wernera Hoppego do przedstawienia swoich racji przed sądem. W 1954 roku zeznawała jako świadek na procesie swojego szefa. Mówiła wówczas, że była maszynistką, pracownikiem cywilnym obsługującym maszynę do pisania i nie wiedziała, co się działo kilka metrów od jej biurka. 

Teraz Furchner jest podejrzana o to, że od 1943 roku wiedziała doskonale o mordowaniu więźniów i przez to, że nic nie zrobiła żeby temu zapobiec, jest winna współudziału. Niemieckie media bardzo dużo mówią o tej sprawie z dwóch powodów. Kilka miesięcy temu inny niemiecki sąd odstąpił od procesu strażnika z tego samego obozu ze względu na jego wiek – jest rówieśnikiem Furchner. 

Drugi powód jest bardziej prozaiczny: to być może ostatnia rozprawa tego typu, bo sprawcy zbrodni popełnianych w obozach koncentracyjnych już po prostu poumierali. Zwykle kończyli życie w spokoju i komforcie. Tak było między innymi z komendantem Hoppe, który po wojnie ukrywał się w Holsztynie pod fałszywym nazwiskiem. Rozpoznano go 29 kwietnia 1946 roku w Lubece, gdzie został aresztowany. Wywieziono go do Wielkiej Brytanii, gdzie był przesłuchiwany w Londynie i potem więziony w Sheffield. 

Złożony przez rząd PRL wniosek o ekstradycję nie został uwzględniony. Hoppe uciekł z obozu jenieckiego w czerwcu 1948 roku. Ukrywał się w Szwajcarii i Niemczech aż do kwietnia 1953 roku. Rok później został postawiony przed sądem w Bochum. Zarzucano mu wówczas udzielanie pomocy przy mordowaniu więźniów, udział w zamordowaniu z niskich pobudek 40 więźniów zastrzykamy z benzyny, spowodowanie śmierci co najmniej dziesięciu więźniów zaszczutych i rozerwanych przez psy z tak zwanej „psiej sztafety”, własnoręczne zastrzelenie i powieszenie kilku więźniów. Hoppe został skazany najpierw na pięć, a potem na dziewięć lat więzienia, z którego wyszedł już w 1960 roku. 

W uzasadnieniu wyroku czytamy wyłącznie o więźniach z gwiazdą Dawida. Jak pisał Stanisław Kamiński w „Zeszytach Muzeum Stutthof”: „Znamienną cechą procesu rewizyjnego był fakt odpowiadania oskarżonego jedynie za udzielanie pomocy w eksterminacji tylko żydowskiej grupy narodowościowej. Wiadomo jednak, że przez kacet w Stutthofie przewinęło się wielu więźniów różnych narodowości, że do momentu przybycia tam wielkich transportów Żydów, tj. do 1944r. większość więźniarską stanowili Polacy. Akt oskarżenia nie zarzucał wcale Hoppemu udziału w eksterminacji Polaków, Rosjan, Niemców, Duńczyków, Norwegów, nawet Finów, Łotyszy, Litwinów, Estończyków, Węgrów, Rumunów, Jugosłowian, Hiszpanów, Greków i Włochów”. Hoppe zmarł w 1974 roku. 

Teraz będzie okazja, żeby przypomnieć światu co robili Niemcy za drutami obozu koncentracyjnego Stutthof. Bo świat nie wie, Niemcy nie chcą pamiętać, a można odnieść czasem wrażenie, że my też nie za bardzo chcemy epatować tym, co się stało. A powinniśmy! 

Powinniśmy też głośno przypominać, że w obozach koncentracyjnych – także w Stutthofie! – budowano dzisiejszą potęgę niemieckich koncernów farmaceutycznych. Tam także testowano na więźniach leki i szczepionki, po których więźniowie cierpieli i umierali. To trudna część historii niemieckich koncernów, ale dlaczego akurat my mielibyśmy o tym milczeć, skoro ofiarom odebrano głos, a sprawców nikt o to nie zapytał? 

Dlaczego dzisiaj obnażamy się przed całym światem ze swoimi przywarami, wadami i grzechami, które oczywiście mamy i powinniśmy z nimi walczyć, ale zamykamy oczy na zbrodnie, których byliśmy ofiarami? Dlaczego tak wybiórczo traktujemy pamięć historyczną, jak gdyby jej reżyserem byli nasi kaci, a nie my sami? Na rozprawie pani Furchner, nazi-babci, powinny być codziennie polskie media przypominające, że zbrodnie przeciwko ludzkości nie podlegają przedawnieniu. Te popełnione na Polakach również.

Artykuł miał pierwodruk na łamach Wolnej Drogi.