Gdański szpital. Zapomniane miejsce niemieckich zbrodni



Niemcy podczas wojny prowadzili zbrodnicze eksperymenty pseudomedyczne głównie w obozach koncentracyjnych, ale nie tylko. Wykorzystywali do tych celów także szpitale, takie jak ten zlokalizowany na terenie Gdańska, nieopodal obozu w Stutthofie, gdzie polscy pacjenci byli dla nich królikami doświadczalnymi. Większość ginęła podczas doświadczeń. Pani Józefie udało się przeżyć i opowiedzieć to, co widziała. 

Józefa, której akta znalazłem w archiwach IPN, miała dwadzieścia lat, kiedy w lutym 1941 roku została w okolicy Chojnic aresztowana przez gestapo. Niemcy chcieli wymusić na niej informację o miejscu pobytu jej braci, którzy byli zaangażowani w polski ruch oporu. Na posterunku w Brusach dziewczyna została pobita tak bardzo, że straciła przytomność. Obudziła się w szpitalu w Chojnicach z potężnym krwotokiem. Niemcy zapytali ją wprost: chce być zawieziona do obozu w Potulicach, czy do szpitala w Gdańsku? Józefie wówczas szpital kojarzył się jeszcze z leczeniem, więc bez wahania wybrała tę opcję. Zawieziono ją do szpitala znajdującego się we Wrzeszczu, po lewej stronie głównej drogi prowadzącej do Gdyni, na wzgórzu – tak opisywała po wojnie lokalizację tej upiornej placówki. Na miejscu została zaprowadzona do wydzielonego oddziału, który składał się z sześciu sal, w których były po trzy młode kobiety w wieku do 30 lat. Oddział był zamykany, nikt z zewnątrz nie mógł bez zezwolenia wejść, a pacjentki nie mogły go samowolnie opuszczać. Nie mogły także zaglądać do innych sal. Personel składający się z czterech lekarzy i dwóch pielęgniarek był całkowicie anonimowy, między sobą posługiwali się tylko numerami. 

Po ustaniu krwotoku, Józefa czuła się relatywnie dobrze. Była obolała po ciężkim pobiciu, ale nie czuła potrzeby przebywania w szpitalu. Mimo to dostawała codziennie po kilka zastrzyków dożylnych w lewą i prawą rękę oraz domięśniowych w pośladki i uda. Po niektórych iniekcjach dziewczyna czuła się oszołomiona, po innych cierpiała z powodu ogromnego bólu. 

Dwa tygodnie później pielęgniarka przyszła po Józefę do sali. Wzięła ją za rękę i kazała iść ze sobą. Na korytarzu poleciła położyć się na wózku i przykryła ją prześcieradłem. Po przetransportowaniu pacjentki do jakiejś nowej sali podano jej zastrzyk i zasnęła. Kiedy się obudziła zauważyła, że ma zabandażowany cały brzuch, a spod opatrunku wystają dwie rurki. „Po tygodniu odbandażowano mnie, wyciągnięto rurki i wtedy otworami po rurkach wychodziło wszystko co zjadłam” – opowiadała Józefa po wojnie, kiedy się dowiedziała od lekarzy, że usunięto jej jelito grube. Po zabiegu dostawała w zastrzykach bardzo silne środki przeciwbólowe. „Wszystkie pozostałe kobiety z oddziału, na którym przebywałam, były poddawane podobnym zabiegom. Niektórym z nich, wbrew ich woli, usuwano ciąże”. O zabiegach nie wolno było więźniarkom między sobą rozmawiać. Kiedy jedna z nich złamała zakaz, dostała zastrzyk, po którym zmarła. 

Po zabiegu operacyjnym Józefa była wciąż pod obserwacją. Pobierano od niej wydzieliny wydobywające się z otwartych ran w brzuchu, robiono sondy żołądka i wciąż podawano jakieś zastrzyki. Po zwolnieniu ze szpitala dostała nakaz, by raz w tygodniu przyjeżdżać na kontrolę. Ostatni raz pojechała tam w styczniu 1945 roku. Zwykle kontrola polegała na przeprowadzeniu wywiadu, pobraniu krwi i podaniu zastrzyków, ale zdarzało się, że była zatrzymywana nawet na dwa tygodnie. Czterokrotnie też otwierano jej jeszcze brzuch. W jakim celu? O to nie wolno było pytać. O niczym też nie wolno było mówić. „Lekarze zagrozili, że jeżeli będę komukolwiek opowiadała o tym, co ze mną robiono w szpitalu i jakim zabiegom poddawano mnie, to zostanę zamordowana, a wraz ze mną cała rodzina” – mówiła po wojnie pani Józefa. 

Po wojnie pani Józefa leczyła się w Polsce i poza granicami. Musiała chodzić ze specjalnym pasem. Cierpiała na ropne guzy, miała ogromne problemy z odżywianiem. „Normalnie mogę spożywać jedynie zwykłe płyny, z tym że po ich spożyciu oddaję je z powrotem. W zasadzie odżywiam się w ten sposób, że robię lewatywę z żółtek, cukru i wina” – argumentowała ubiegając się w latach 60. o odszkodowanie. Nie dostała ani grosza, bo komuniści uznali, że „brak jest obiektywnej dokumentacji o dokonywanym eksperymencie pseudomedycznym”. 

Pierwodruk powyższego artykuły miał miejsce na łamach portalu www.naszapolska.pl