Diabeł ogonem na mszę dzwoni?



Obiecałem wszystkim, redaktorowi naczelnemu, sekretarzowi redakcji, żonie i przyjaciołom solennie: nie będę pisał o szczepionkach. Wszystko już zostało powiedziane, już każdy ma wyrobione zdanie i dzisiaj nie ma sensu bić piany. Ale przypomnieć leciutko skąd się wzięły te wszystkie Bayery to chyba mogę?

Jak to mówią starzy i mądrzy ludzie, wiara w to, że firmy produkujące bomby marzą o pokoju na świecie, a koncerny farmaceutyczne mają na względzie przede wszystkim nasze zdrowie jest tak samo rozsądna, jak wiara w to, że bukmacherzy życzą nam wysokich wygranych. To się po prostu nie trzyma kupy. Od kiedy – wcale nie tak dawno, może z półtora wieku temu – farmacja oderwała się od medycyny i stała się jednym z najbardziej dochodowych biznesów świata, wszystko się zmieniło.

Koncerny farmaceutyczne stały się po prostu przedsiębiorstwami, które mają jedne cel – maksymalizację zysku – i dwie równorzędne metody do jego osiągnięcia: patentowanie leków na choroby faktyczne oraz tworzenie chorób, na które leki są już w ich posiadaniu. To nic nowego.

W latach 30., już po dojściu do władzy Adolfa Hitlera i jego obłąkanej szajki, Niemcy postanowili stworzyć biznesowego potwora na skalę światową. I.G. Farben stanowiło koncern, jakiego wcześniej nie widziano: była to najpotężniejsza firma w historii ludzkości. Jego trzon stanowiły chemikalia i… farmaceutyki.

Chemikalia – to brzmi niewinnie i dochodowo. Trzeba jednak koniecznie zaznaczyć, że były to farby, składniki do wszelakiej, naprawdę niewinnej produkcji przemysłowej, ale również gaz bojowy użyty w okopach pierwszej wojny światowej i osławiony Cyklon B, którym gazowano, mordowano milionami niechcianych podludzi w kazamatach obozów koncentracyjnych.

Tak – te dwa produkty także były źródłem dochodu I.G. Farben. Mało tego, w składzie sztabu generała Ludendorffa był osobiście niejaki Karl Duisberg, chemik i przemysłowiec, najpierw zarządzający firmą farmaceutyczną Bayer, a potem członek zarządu I.G. Farben.

Jednym z głównych przedsiębiorstw tworzących koncern był znany z Aspiryny, a dzisiaj z wielu różnych leków Bayer. Leki były przez firmę traktowane jak broń – i to dosłownie.

Świetnym przykładem tego, o czym piszę, może być salwarsan, środek leczący syfilis, który znowu był podczas pierwszej wojny światowej potwornym zmartwieniem każdej armii. Salwarsan został odkryty przez Paula Ehrlicha podczas – jak mówi legenda – sześćset szóstej próby odnalezienia tego lekarstwa. Badacz pracował we Frankfurcie w ekskluzywnym laboratorium zbudowanym i finansowanym przez I.G. Farben. Nikt go nie poganiał, miał niebywały komfort pracy.

Warto było czekać: odkryty lek był niesamowicie skuteczny i niszczył mikroby praktycznie bez żadnych skutków ubocznych. Koncern trzymał jego skład w najgłębszej tajemnicy i zarabiał ogromne pieniądze na produkcji i sprzedaży na całym świecie. Po wybuchu I wojny światowej, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone zostały z dnia na dzień odcięte od dostaw tego leku, jedynego na świecie specyfiku leczącego syfilis. Zresztą był to jeden z wielu leków, które koncern przestał dostarczać do państw biorących udział w wojnie po niewłaściwej – według I.G. – stronie.

Można uznać, że taka polityka firmy była de facto elementem wojny nie tyle gospodarczej, co… bakteriologicznej, biologicznej czy chemicznej. To tak a propos tych, którzy twierdzą, że biznes farmaceutyczny nie ma narodowości i bezpieczeństwo farmaceutyczne kraju jest jakimś mitem powielanym przez dziwolągów od ziół…

Wracając do Bayera i I.G. Farben. Po wojnie, w Norymberdze odbyło się kilka procesów hitlerowskich zbrodniarzy, w tym dwa wyjątkowe: proces lekarzy i proces I.G. Farben.

W tym pierwszym procesie zapadły wyroki śmierci za przeprowadzanie na więźniach obozów koncentracyjnych eksperymentów medycznych polegających między innymi na testowaniu szczepionek i leków firmy Bayer. W drugim procesie wyroki rozśmieszyły nawet skazanych, a za zbrodnie okołomedyczne nie odpowiedział nikt.

Artykuł miał pierwodruk na łamach Wolnej Drogi