Niemcy są mistrzami iluzji. Za fasadą tyleż górnolotnych, co w rzeczywistości przerażająco pustych idei zbudowali przerażającą sieć obozów koncentracyjnych, w których wykorzystywali więźniów w każdy sposób.
Niemieckie koncerny farmaceutyczne czerpały zyski ze zbrodniczych doświadczeń pseudomedycznych, niemiecka gospodarka była napędzana niewolnikami dostarczanymi zza drutów kolczastych pod napięciem, a krematoria nie nadążały za spalaniem coraz chudszych ciał produkowanych przez komory gazowe. Ofiary niemieckiego szaleństwa były do końca karmione złudzeniami, że mają jakąkolwiek szansę na przeżycie.
Dzisiaj wiemy doskonale, że ci, którzy przeżyli obozy koncentracyjne, doświadczyli cudu. Nie mieli prawa przeżyć. My to wiemy, ale oni, wtedy, musieli być karmieni złudzeniami, bo inaczej ich wartość byłaby zerowa. Ci, którzy stracili złudzenia, szybko umierali. W obozach byli nazywani „muzułmanami” z tego powodu, że kiwając się niczym w transie byli podobni do modlących się wyznawców Allaha. Ze wspomnień tych, którym udało się przeżyć wyłania się potworny obraz grupy więźniów całkowicie pozbawionych élan vital, siły życiowej. Ekstremalnie wygłodzeni, bez cienia nadziei czekali na śmierć. Zazwyczaj nie byli nawet dobijani, szkoda było na nich zachodu: w największych obozach były specjalne baraki, umieralnie, gdzie na brudnej, klejącej się od odchodów podłodze leżeli jeszcze żywi i już zmarli „muzułmanie”.
Jednak nie wszyscy więźniowie tracili wiarę i siłę do życia. Byli przecież i tacy, którzy trafili do obozów koncentracyjnych w 1939 roku i przeżyli tam dramatycznych kilka lat, aż do wyzwolenia. Nie mówię o tych, którzy „kupowali” swoje życie za cenę bycia oprawcą swoich rodaków, choć i takich było sporo. WIększość po prostu wierzyła w to, że koszmar musi się skończyć. Jedni szukali oparcia w modlitwie, inni rozpaczliwie chcieli wierzyć, że Niemcy nie kłamią deklarując: „praca czyni wolnym”.
Obozy koncentracyjne, w początkowej fazie, w teorii służyły do tymczasowej izolacji więźniów. Wmawiano im, że kiedy wojna się skończy, a przecież Niemcy niebawem pokonają cały świat, będą zwolnieni. Wrócą do swoich domów. Choć niektórzy komendanci obozów i funkcyjni strażnicy witając więźniów mówili prawdę twierdząc, że stamtąd jest tylko jedno wyjście: przez komin krematoryjny, więźniowie chcieli wierzyć w to, co dawało im jakąkolwiek siłę do przeżycia. Pracowali więc ponad siły i robili wszystko, żeby nie trafić do szpitali, w których lekarze prowadzili zbrodnicze, jak dowiodły procesy w Norymberdze, doświadczenia pseudomedyczne. Wielu do perfekcji doprowadziło sztukę uników, schodzenia z drogi każdemu funkcyjnemu więźniowi i niemieckiemu czy ukraińskiemu strażnikowi. Kupowali kawałek chleba za ukradzione skądś papierosy czy buty. Korzystali z każdej sekundy, w której mogli odpocząć bądź ogrzać się.
Rozpaczliwa walka o życie była możliwa tylko wtedy, kiedy była w więźniu tląca się, kompletnie irracjonalnie, nadzieja, że obóz da się przeżyć. Niemcy tę nadzieję w wielu obozach bardzo długo karmili. Decyzja o tym, że Auschwitz zostanie przekształcone z dotychczasowego obozu pracy w miejsce zagłady Żydów zapadła 26 września 1942 roku, kiedy komendant obozu Rudolf Höss otrzymał instrukcje w sprawie mienia pomordowanych więźniów. Wcześniej utrzymywano fikcję, że obozy są przejściowym miejscem pobytu, a docelowo więźniowie zostaną uwolnieni, w związku z czym należy ich dobytek przechowywać, by finalnie zwrócić go właścicielom. Od tej daty było już dla wszystkich Niemców jasne, że więźniowie – zgodnie z tym, co słyszeli po przybyciu do obozu – mają tylko jedną drogę na zewnątrz: przez krematoryjny komin. Ich majątek miał zostać rozdysponowany, a skonfiskowana gotówka wpłacona na konto kwatery głównej SS.
Niemcy doskonale potrafili odróżnić obozy, w których warto było utrzymywać złudzenia więźniów od tych, w których nie trzeba było tego robić. Prawdziwe obozy zagłady, takie jak Bełżec czy Sobibór, gdzie wymordowano ponad pół miliona osób, były zwykłymi fabrykami śmierci. Tam więzień miał jak najszybciej zostać zagazowany i spalony. Z obu obozów praktycznie nie istnieją żadne relacje czy wspomnienia, bo prawie nikt z więźniów ich nie przeżył. Auschwitz czy Stutthof były obozami innego typu. Tam, zanim zniszczonego więźnia zamordowano gazem czy pałką, wyciskano z niego wszystko. Niemiecki potwór żywił się głównie pracą więźniów i eksperymentami pseudomedycznymi na nich przeprowadzanymi. Było to możliwe tylko wtedy, kiedy więzień oddychał resztką nadziei, że koszmar się kiedyś skończy. Jeśli tę nadzieję tracił, rzucał się na druty lub dołączał do grona „muzułmanów”.
Niemieckie koncerny farmaceutyczne, przedsiębiorstwa państwowe i prywatne z bardzo wielu gałęzi przemysłu, które zbudowały swoją potęgę na niewolniczej pracy i krwi więźniów do dzisiaj nie tylko nie poniosły praktycznie żadnych konsekwencji, ale nawet nie przyznały się do współodpowiedzialności za obozy koncentracyjne. W 1959 roku, kiedy w niemieckich mediach pojawił się temat odszkodowań dla ofiar zbrodniczych eksperymentów pseudomedycznych prowadzonych w obozie koncentracyjnym Ravensbruck, dyrektor Deutsche Bank Hermann Abs: postawił sprawę jasno: „Rozmawiałem z kilkoma czołowymi osobistościami o problemie utworzenia fundacji. Niestety, moje starania nie zakończyły się sukcesem. Ze wszystkich stron mówiono, że opinia publiczna fakt, iż osoby albo firmy chcą przekazać pieniądze na cele fundacji, mogłaby potraktować ewentualnie jako przyznanie się do winy lub odpowiedzialności”.
Doktryna niemieckich przedsiębiorstw oparta na tym, żeby odsunąć od siebie jakikolwiek ślad „winy lub odpowiedzialności” jest do dzisiaj aktualna.